Gdy słyszę hasło: „gdzie jest piekło?” to przypomina mi się pewien dowcip. Wbrew wszelkim możliwym pozorom jest w nim głęboki sens. Otóż facet trafia do piekła i oprowadzający go diabeł pokazuje mu kolejne sale. W jednej z nich wszyscy są na stoku, zjeżdżają na nartach uśmiechnięci i szczęśliwi. W kolejnych drzwiach: ludzie uprawiają seks. W kolejnych: plaża, ludzie opalający się i popijający drinki z palemką. Zza ostatnich drzwi dobiegają jęki i daje się wyczuć zapach smoły. Co to takiego? – pyta facet. E, to chrześcijanie sobie tak wymyślili, to tak mają – diabeł z lekceważeniem, machnął ręką.
Bardzo często jest tak właśnie z naszym prywatnym piekłem. Z tym miejsce w naszym życiu, gdzie czujemy się paskudnie, czujemy się bardzo źle. Często jest ono piekłem wymyślonym. Na przykład, jeżeli wymyślę sobie, że nie potrafię załatwiać spraw urzędniczych, to faktycznie staje się to moim piekłem. Jeżeli natomiast będę zdeterminowany i uznam, że jest to kolejny stopień, który może przybliżyć mnie do realizacji mojego planu, może to pozwolić mi wspiąć się na szczyt. Wtedy być może to piekło jest umownym, złudnym szczeblem.
Podejrzewam, że w mniejszym lub większym stopniu każdy ma ze sobą (w sobie?) takie piekło. Czy zawsze wygląda ono tak samo? Dla niektórych będzie to taka rzecz której nie możesz naprawić. Ludzie ci poniewczasie zdają sobie sprawę, że minął już czas na podjęcie pewnych decyzji i rozpoczęcie pewnych aktywności. Wtedy właśnie mamy do czynienia z rzeczywistym piekłem – bo czasu nigdy nie da się cofnąć.
Spójrzmy na to w ten sposób: gdyby chcieć zajmować się sportem, to trzeba zrobić to odpowiednio wcześnie. Kiedy np. powstaje dylemat: sport czy studia, to wydaje mi się, że odpowiedź jest bardzo jasna i czytelna. Studia można dokończyć zawsze, a sport łatwo może uciec. I faktycznie, to prawda. Czasem pojawiają się takie możliwości: czasem poznajesz właściwych ludzi. Albo masz szczęście, znajdujesz się we właściwym miejscu o właściwej porze, albo nie. Najczęściej wymaga to decyzji, która wiąże się z utratą pewnej stabilizacji, bo wiadomo, że nowy interes, czy nowa droga życia, to zawsze jakieś ryzyko.
Być może zresztą najgorsze piekło jest wtedy, gdy nic nie robisz. Gdy sytuacja jest zawieszona w powietrzu i w gruncie rzeczy nie wiadomo jaka jest, wisi w powietrzu. Na chłopski rozum wydaje się, że znacznie lepiej, żeby sytuacja była jasna. Czasem lepiej, żeby znaczyło to, że jest określona i zła, bo przynajmniej jest określona. A jeżeli czekasz na to co się wydarzy? Ja się z tym męczę. I nigdy nie rozumiem tych ludzi, którzy często produkują sobie piekło w czystej postaci dzięki własnej bierności. Widzą, że coś jest nie tak, ale zamiast zareagować wolą tego nie widzieć. Nie mówię tutaj o sytuacji w knajpie, gdy widzisz, że dwóch ludzi chce się naparzać – co ma cię to obchodzić? No bo jeżeli chcą, to niech się naparzają. Chodzi o poważniejsze sprawy.
Jak na przykład wtedy, gdy na przykład widzisz, że z twoim wspólnikiem lub z twoim partnerem coś jest nie tak. Stara zasada Murphy’ego mówi: sprawy pozostawione same sobie mają się coraz gorzej. W głowie pojawia się natomiast, zupełnie nieoczekiwanie, głupia złudna nadzieja. A może się to samo naprawi? A może się to jakoś ułoży? Otóż nie. Nigdy zupełnie nic się nie ułoży dopóki sami się nie ruszymy i nie spróbujemy rozwiązać nabrzmiewającej sytuacji. Trzeba chwycić sprawę za twarz i pokierować nią. Przede wszystkim jednak trzeba wziąć się w garść i przestać się mazać nad najprostszymi rzeczami. Tak właśnie jest. Czasem trzeba zmusić się do jakiegoś działania. Wtedy pojawia się piekło. Właśnie wtedy, kiedy nic nie robisz, chociaż mógłbyś coś zrobić. Mija jakiś czas, bo jest już za późno, bo wszystko się popsuło, albo czas na podjęcie decyzji minął. Jeśli chodzi o walkę z samym sobą, to najsensowniejsza znana mi formuła na ten temat jest autorstwa Goethego. Stwierdził on kiedyś, że nie wie co to jest talent i nie wierzy w niego. Według niego sukces osiągają bowiem tylko ci ludzie, którzy potrafią się zmusić. Proste, prawda?