Pierwsza część eseju „Epifenomeny stosowane” dostępna jest tutaj
Nasze media pełne są różnych pseudonaukowych wypowiedzi, które udają, że coś znaczą. Niekończące się wyliczanki tego jak powinno być, niekończące się korowody ludzi za którymi trzeba iść, bo oni „posiadają wiedzę”. Poświęćmy chwilę czasu na pokazanie czym są epifenomeny. Dziś o tym, jak to jest „robić to co się lubi”.
Jak utrzymać równowagę pomiędzy pracą a domem? Ludzie z pasją, prędzej czy później, zaczynają robić to, co najbardziej lubią. „Dla sztuki”, dla radości wypływającej z działania, w które angażują się rozumem i sercem. W którym się spełniają. Wbrew pozorom, jest to jednak sprawa trochę bardziej skomplikowana niż by się na pozór wydawało.
Otóż naprawdę fantastycznie jest „lubić to co się robi”. nie oznacza to jednak automatycznie, że działanie jest łatwe, lekkie i przyjemne. Lubić, może też oznaczać „wytrwale dążyć”. Czy to jest z kolei tożsame z pojęciem konsekwencji? Absolutnie nie, ponieważ ludzie, którzy chcą być konsekwentni, nie zawsze bywają wytrwali. Bycie konsekwentnym jest niejednokrotnie samoograniczeniem, które nie tylko nie jest godne pochwały. Z czasem może się stać godne pożałowania. Szczególnie wtedy, gdy nasza uparta konsekwencja godzi nie w nas, ale np. w naszą rodzinę, czy naszych najbliższych. Frédéric Bastiat, francuski ekonomista, powiedział niegdyś, że gdyby wszystkie konsekwencje naszych działań dotykały sprawcy, to uczylibyśmy się znacznie szybciej. Być może tak właśnie byłoby z wieloma osobami chwalonymi za swoją „niezłomną konsekwencję”.
Jaki jest problem z konsekwentnymi? Najprościej rzecz ujmując, brną oni w sprawy, które już dawno należałoby zamknąć i odłożyć na półkę. Na tej półce mogą ze spokojem spoczywać, bo przecież mogą się jeszcze kiedyś przydać. Mogą stać się inspiracją do zupełnie nowego spojrzenia na stare problemy. Jeżeli tego nie rozumiemy, to zaczyna się problem, bowiem konsekwentne brnięcie, uzasadnianie nierzadko „konsekwencją i odpowiedzialnością”, jest zajęciem iście niewolniczym i obliczonym, o paradoksie!, na brak życiowej satysfakcji. Pytanie, które powinniśmy sobie regularnie zadawać brzmi: – Jaką wybrałbym dla siebie pracę, twórcze zajęcie lub działalność, gdybym jutro wygrał 30 milionów złotych?
Większość osób, rozpatrujących taką ewentualność, dochodzi do wniosku, że natychmiast porzuciłaby dotychczasową pracę. Należycie do tej grupy? To nie mam dobrych wieści. Znajdujesz się w poważnym niebezpieczeństwie zmarnowania swojej kariery, a nawet więcej – zmarnowania całego swojego życia. Ludzie z pasją, prędzej czy później, zaczynają po prostu robić to, co najbardziej lubią robić, nawet jeśli jest to bardzo trudne. Jaki płynie stąd wniosek? Najprostszy pod słońcem. Ludzie z pasją – nierzadko wbrew ogółowi – robią nie to co muszą, ale to na co mają prawdziwą ochotę. Z nich warto wziąć przykład. Warto jest… zmuszać się (sic!) do robienia raczej tego, co nam służy, aniżeli do tego, co każą nam robić inni.
Cenieni przedsiębiorcy, z jakimi pracuję, ludzie bardzo zamożni, którzy samodzielnie doszli do swoich fortun, są dość zgodni wskazując na sekret sukcesu. Oto bowiem pewnego dnia uświadomili sobie oni, jakie zajęcia sprawiają im największą satysfakcję. Mimo towarzyszących tym zajęciom problemów, kosztów i stresów, a także pomimo konieczności wielu zmagań. Potem zaangażowali się w nie całym sercem i rozumem. Taki na ogół był początek – w moim przypadku również – rozpoznania ulubionych aktywności. Twórczość – praca – stała się ich pasją. Wyniknęły stąd ogromne korzyści. Dla nich samych, dla ich rodzin i dla ogółu społeczeństwa. Brzmi podejrzanie? Niesłusznie, ponieważ wszyscy, wzbogacając samych siebie, oferujemy wartość dodaną otaczającej nas społeczności. Warto więc poszukać odpowiedzi na pytanie: jaka aktywność, zajęcie, twórczość, praca najbardziej mi odpowiada? Szukając, trzeba niekiedy odważnie stanąć twarzą w twarz z faktem, że trudno jest zdefiniować tę najbardziej ulubioną aktywność, choć mamy silne poczucie, że nie robimy tego, co najbardziej nam odpowiada… Dlatego też właśnie twierdzę, że talenty przywódcze są bardzo dziwne. W ich gamie mieszczą się przede wszystkim zdolność do konfliktu z samym sobą i z otoczeniem, a także wysoko rozwinięta samoświadomość.
Spójrzmy, dlaczego jest to tak ważne? Na ten przykład większość młodych ludzi, swoją pierwszą pracę podejmuje zupełnie przypadkowo. Rozpoczynając swoją karierę zawodową nie zdają sobie sprawy, co najbardziej lubią i co chcą robić. Przyjmują pierwszą z brzegu ofertę, która wpada im w ręce w momencie startu zawodowego. W naszych warunkach anno domini 2014, muszą wysilić się trochę, żeby ją znaleźć. A więc – sami poszukują czegoś… bylejakiego. To początek, bo potem zmieniają pracę i łapią kolejne propozycje. Łapią, a więc zebrane przez nich plony są efektem precyzyjnych poszukiwań. Jaki jest tego efekt? Ciągle wypełniają obowiązki wyznaczone im przez innych, ba, nierzadko nawet z ochotą gonią za nimi, bo nie mając Pana, Szefa nie potrafią poradzić. Błądzą, zupełnie jak statek bez steru. Całe ich życie kręci się wokół oczekiwań ludzi, którzy ich najęli, wymagają od nich i płacą im za spełnianie tych wymagań. Wciągnięci w bieżące zajęcia pocieszają się, że przecież… wszyscy tak mają!
Ale uwaga, to nie jest prawda. Nie wszyscy kręcą się wokół wymagań stawianych im przez innych. Młodzi ludzie, jeżeli nie będą ostrożni, w miarę upływu lat zupełnie stracą z oczu tę pełną wiary istotę, którą każdy z nas w sobie nosi – dziecko. Tak, to nie żart. Każde dziecko rozpoczyna wszak swoje życie w świecie niczym nieograniczonych możliwości i szans.
Z różnych przyczyn nie wybiera jednak świadomie tej drogi, która najbardziej mu odpowiada. Może zostało popchnięte czy przymuszone okolicznościami, do wejścia na tę, która akurat się przed nim otworzyła? A przecież to nowoczesna forma niewolnictwa. Nowoczesna przede wszystkim dlatego, że nie wymaga nadzorcy, który by nas pilnował. Jest to bowiem samozniewalanie się. Młodzi nie idą więc drogą, którą świadomie wybrali, ale tą, na którą zostali wepchnięci, przez cały splot (niekorzystnych) okoliczności. A przynajmniej tak to tłumaczą sobie i innym. W pierwszym przypadku byliby kowalami własnego losu. W drugim zaś, ich los jest kruszywem kształtowanym przez kapryśne siły. Raz siły te tworzą piękne kształty, a kiedy indziej – bezładnie je rozbijają. O takich ludziach mówię jako samozniewolonych lub zdeformowanych. W mojej niedawno wznowionej książce „Wolni i zniewoleni” pytam przewrotnie: „Czy to jest przeznaczenie?”
C.D.N.