Connoisseur Circle Numer 1/2013
Wenecja jest miastem szczególnym i nie może dziwić, że tyle miejsca poświęciliśmy jej w tym wydaniu magazynu. Jest to miejsce unikatowe, jedyne w swoim rodzaju. Są tacy, którzy uważają ją za najpiękniejsze miasto świata i nawet jeżeli jest w tym przesada, to jej zapierający dech w piersiach urok rzeczywiście jest zupełnie niepowtarzalny.
Historyczne losy miasta stanowią jednak pouczającą opowieść o mozolnie budowanej potędze miasta, które przestało rozumieć otaczający je świat. O mieście, które w porę nie dostrzegło zbliżającej się burzy… Dzieje Wenecji sięgają jeszcze czasów późnorzymskich. Najczęściej powtarzana jest legenda o tym, jakoby mieszkańcy położonych na lądzie osiedli rzymskich uciekli na nieodległe laguny przed inwazją krwiożerczych Hunów. Stopniowo na wysepkach w północno-zachodniej części Morza Adriatyckiego powstało silne miasto. Jego szczególnie dynamiczny rozwój przypadł, paradoksalnie, na okres upadku Imperium Rzymskiego i osłabienia silnej władzy centralnej na tych terenach. Wenecjanie, marzący do tej pory o spokoju, zaczęli marzyć o niezależności. Już w 697 roku stworzyli niezawisłą republikę. Jej dogodne położenie, uniemożliwiało zniszczenie przez wojska lądowe kolejnych wielkich i pomniejszych władców rządzących w Północnej Italii, a jednocześnie sprzyjało ogromnie dochodowemu handlowi morskiemu. Wspierając się na przywilejach udzielonych przez władców Bizancjum i korzystając ze sporów wewnętrznych w krajach ościennych, Wenecja zbudowała sobie niezwykłą pozycję polityczną i gospodarczą, dominując w handlu śródziemnomorskim w czasach rozwiniętego i późnego średniowiecza. Potężni i dumni Wenecjanie stali u szczytu swojej potęgi. Symbolem ich daleko idących aspiracji stał się dumny i zręczny władca miasta, doża Henryk Dandolo. Pod pozorem krucjaty przeciw muzułmanom zorganizował on wyprawę przeciwko Bizancjum, która doszczętnie zniszczyła to potężne miasto.Łupy gromadzone przez Wenecjan umożliwiły im wybicie złotych dukatów, które na kilka wieków stały się najważniejszą walutą w obrocie gospodarczym w późnośredniowiecznej i nowożytnej Europie.
Jednocześnie społeczeństwo weneckie było gotowe do najdalej idących poświęceń: a gdy po klęskach w jednej z wojen miasto zostało zagrożone, nałożyło ono na swych obywateli specjalne podatki i powołało pod broń nawet duchownych. To co piękne i potężne nigdy jednak nie trwa wiecznie. W 1453 r. upadło tak znienawidzone przez Wenecjan Bizancjum, a sułtan turecki za następnego wroga uznał potężną Republikę. Lata krwawych walk przyniosły jej szereg klęsk. Jakby tego było mało, 3 sierpnia 1492 r. w drogę do Indii, z hiszpańskiego portu w Palos, wypłynął Krzysztof Kolumb. Gdy w jej konsekwencji odkryty został „nowy świat”, Morze Śródziemne utraciło swoje znacznie. W głowach Wenecjan zamieszkała niepewność. Ich interesy zaczęły się kurczyć. Przegapili burzę, która nadwątliła ich siły. Niczego zresztą nie zrozumieli ze zmian jakie zaszły na świecie. Gdy zaczęła się liczyć rywalizacja o kolonie w Ameryce, Afryce i Azji, Wenecjanie wciąż próbowali opierać swoją siłę na handlu śródziemnomorskim.Kolejna burza dziejowa spowodowała, że najdłużej istniejąca w dziejach republika zakończyła swój żywot pod butami żołnierzy Napoleona…
Zostawmy już dawną wielkość Wenecji. Ważniejsze jest, że prędzej czy później, problem burzy dotyka wszystkich rodziców. Łapie za gardło i serce, w szczególności w chwili, gdy dzieci docierają do wieku licealnego. Marzenia dziecka, aspiracje rodzin, niepewność – wszystko to miesza się w wielkim tyglu. Burza jak malowana. Rozpoczyna się żywiołowy proces podejmowania życiowych decyzji. Czy będą słuszne? Tu należałoby zacząć od strategii edukacyjnej, ale, aby to zrobić, musimy wpierw zrozumieć znajdująca się przed nami rzeczywistość. Cofnijmy się o 200 lat. Wilhelm von Humboldt, założyciel uniwersytetu w Berlinie, stworzył wówczas frapujący podział typów edukacji. W pierwszej grupie umieścił on arystokratów, których współczesnymi odpowiednikami są właściciele przedsiębiorstw, akcjonariusze lub spadkobiercy fortun. Na potrzebach i wyzwaniach stawianych takim ludziom skoncentrował odmienny od innych, dość szczególny program nauczania. Do drugiej grupy zaliczył osoby pracujące bezpośrednio na potrzeby przedstawicieli pierwszej grupy w charakterze zarządców, administratorów, doradców czy pełnomocników. Współcześnie nazwalibyśmy ich najemnikami, menedżerami lub specjalistami nieodzownych funkcji w wolnych zawodach. Ostatnią zaś, trzecią i największą ilościowo grupę stanowiły osoby przeznaczone do wykonywania poleceń grupy drugiej, czyli pracy w ramach z góry ustalonego systemu. Współcześnie system ten nazwalibyśmy korporacyjnym…
Odczucia uczestników procesu edukacji i eksperckie obserwacje pokazują wyraźnie, że dzisiejsza edukacja publiczna to ważny i doniosły standard. Sęk w tym, że opiera się on o wymagania stawiane trzeciej grupie wskazanej przez Humboldta. Dodajmy, grupie najliczniejszej. Oznacza to, że najbardziej popularny system kształcenia akademickiego, obowiązujący na przykład w Polsce, opiera się, w dosłownym tego słowa znaczeniu, na nauczaniu dla potrzeb korporacyjnych. To czerwona lampka ostrzegawcza dla wszystkich chcących czegoś więcej. Dla tych, którzy pragną uchować i rozwinąć w dzieciach przenikliwość, kreatywność, czujność, pomysłowość oraz przedsiębiorczość. A są to przecież cechy wymagane w ramach każdej profesji, która ma być wykonywana naprawdę dobrze. Receptą na szkodliwe efekty „masowej edukacji” jest tworzenie i konsekwentna realizacja indywidualnych strategii edukacyjnych dla młodych ludzi. Warto tu korzystać z doświadczeń Francuzów, Brytyjczyków lub Amerykanów. W obecnej chwili tworzenie dalekowzrocznych planów, nawiązujących do edukacji pierwszej grupy opisanej przez Humboldta, jest nie tyle możliwością, ile koniecznością. Wpływ edukacji masowej ma, niestety, negatywne skutki uboczne, podobnie jak każda popkultura. Tak też i niespełnione marzenia zamieniają się we frustracje, ambicje w zgorzknienie. A niepewność? Staje się prozą życia, samospełniającą się przepowiednią i przeznaczeniem… No, a co z burzą? Mamy ją od dawna. Najłatwiej ją widać wtedy, gdy okazuje się, że to nie certyfikat, dyplom czy świadectwo decydują o szczęściu zawodowym, tylko poziom „life skillsów” w człowieku.
I może to czas, by wreszcie świadomie zerknąć na www.lifeskills.pl. Wszystko po to, by nasze dzieci nie skończyły jak Wenecja…