A gdzie głaskanie po głowie, snucie marzeń i pocieszanie…?
Na pytania Krystyny Romanowskiej, pisarki i dziennikarki oraz na pytania czytelników, odpowiada Robert Krool, pedagog, powiernik, mentor.
– Fakt, to nie jest rola ds. poprawiania czyjegoś samopoczucia. W tej roli stawia się konkretne warunki uczestnictwa. Czasami bolesne i przynoszące mocno odroczoną nagrodę. Jeżeli ktoś nie potrafi sam się po głowie pogłaskać, to nie jest gotowy na mentora. A tym bardziej na powiernika. Potrzebuje zwyczajnie rodzica. Dodajmy na wstępie, że mało ludzi potrzebuje mentora, a jeszcze mniej powiernika. To bardzo niszowe role. A co do naszej ilustracji „babcia, czerwony kapturek i wilk” to jej opis znajdziemy na dole wywiadu ze znaczkiem ***…
Skupmy się na roli mentora. Czy mentoring jest prawdziwszy od coachingu?
Mentorat to bardzo stara historia. Zawiera w sobie archetyp. Występuje w wielu mitach, jest stary jak świat ludzi. I tak, jest prawdziwszy do coachingu.
A czemu używasz słowa mentorat, a nie mentoring?
Mentorat to instytucja, która istniała zawsze. To był dziadek lub babcia, mądra ciotka, starsza sąsiadka czy wujek znający życie. Archetyp ten, mający tysiące lat, nierzadko był łączony z rolą powiernika. Występował w różnych grupach językowych i etnicznych, przede wszystkim w procesach kształcenia medyków, architektów, mierniczych, oficerów, ale także rzemieślników, pedagogów, kucharzy, opiekunów itd. Właściwie w każdym konkretnym fachu można było znaleźć figurę mentora. To taki starszy mistrz, człowiek znający się na rzeczy. A różnica między mentorem, a coachem jest prosta. Współczesny coach w – staropolskim kucza – ma nas przetransportować z punktu A do punktu B. Mentorat zaś potrzebuje, aby klient/adept metaforycznie obnażył swoją sprawę, celem ustalenia jej struktury oraz wynikających z niej szans, możliwości ale i barier. O ile coaching jest szybki, może być jednorazowy, nawet powierzchowny i okazjonalny, to mentorat uwzględnia sytuację czyjegoś układu nerwowego i jego możliwości wejścia w proces rozwojowy. To wymaga jakiegoś audytu uwarunkowań strukturalnych klienta/adepta…
Pierwsze słyszę…
Ponad 12 lat pracuję, ręka w rękę, z pedagogiem i lekarzem chorób wewnętrznych dr n. med. Jarkiem Sikorą, który zwraca uwagę na to, jakie dany człowiek ma predyspozycje. Czy woli strukturę hierarchiczną, czyli świetnie będzie się czuł w np. pracy korporacyjnej, czy raczej woli partnerstwo, albo np. drugi lub trzeci szereg. Ważne jest także, kto jest na jakim etapie życia. Jeżeli ktoś ma 25 lat – mentor mu raczej niepotrzebny! Potrzebny mu doradca zawodowy, edukacyjny, ktoś, kto mu powie, w jakim kierunku pokierować jego nieistniejącą jeszcze karierą, którą ścieżkę zawodową wybrać, po prostu – gdzie zacząć robić karierę? Ale czterdziestoparolatek potrzebuje już odpowiedzi na poważniejsze pytanie: „Co dalej, by przeszłość pozostawić za sobą, a pozostać nadal sobą…?”
Jeżeli człowiek nie wie, czego chce, to może nie być np. typem krytycznego ucznia, tylko – używając znowu archetypu – potencjalnym wyznawcą, szukającym swego kapłana. Widzimy, że część warsztatów, czy też spotkań z zakresu osobistego rozwoju, to delikatnie rzecz ujmując sekciarskie zaułki. Tak jak mamy sekty terapeutyczne, tantryczne, ideologiczne w Polsce, tak również mamy sekty motywacyjne lub demotywacyjne. Jako mentorzy/powiernicy wiemy, że ludzie mogą być uzależnieni nie tylko od alkoholu, narkotyków, ale także od smartfonów, samopoczucia zbawiciela lub sponsora, wysokich kosztów, czyli od: komfortu i pieniędzy!. Spora część boryka się z myślą: „mam pieniądze – jestem kimś, nie mam pieniędzy – jestem nikim”. Dodatkowo sprawę utrudnia ukrywane przekonanie, że: bez pieniędzy byłbym poza nawiasem. W tych niejawnych kłopotach z tożsamością dodatkowym problemem może być niska samoocena. Tylko że, ona nie jest przyczyną – a raczej skutkiem problemów z tożsamością. A i problemów z autonomią…
Czy to już nie aby diagnostyka?
W mentoracie chodzi o to, żeby metaforycznie – coś lub rzadziej kogoś, obnażyć do białej kości – zrobić rzetelną diagnostykę oraz określić, z czym i z kim, mamy de facto do czynienia. Co ważniejsze, to by klient uznał tę diagnostykę uwarunkowań, ten kadr, obraz rentgenowski w tym momencie życia. Oczywiście jako pretekst do dalszej rozmowy. Ucieczka od rzeczywistości np. w poszukiwanie tzw. idealnych rozwiązań – ani nie rokuje dobrze, ani nie wniesie sensu do sprawy. My raczej nie rozmawiamy o potencjale (po naszemu o rezerwach), o rozwoju (po naszemu o przesuwaniu granic bólu). To są zaklęcia ze świata pozytywnego myślenia, które są potrzebne, ale w zupełnie innych – bo beznadziejnych – przypadkach. Podczas mentoratu interesują nas konkretne dwie bariery (raczej wewnętrzne, rzadziej zewnętrzne), jakie ten ktoś będzie musiał pokonać i doprecyzowanie: jaki ból (koszt) może temu towarzyszyć oraz jaką walutą trzeba będzie za to wszystko zapłacić…?
A co jeszcze różnicuje coaching od mentoringu?
Dalszą różnicą między coachingiem a mentoratem jest to, że ten drugi nie odnosi się do poprawy samopoczucia i pozytywnego myślenia. Potrzeba zdecydowanie krytycznego, przenikliwego myślenia, a nie nakładki różowych szkieł i perfumowania łajna… Mentor to osoba, która powie: „przeżyła pani normalną porażkę, to było prawdziwe fiasko, proszę więc tego nie zamalowywać. Z tą porażką warto się teraz odnaleźć, poukładać ją w swoim życiorysie. Błędem jest udawanie, że jej nie było. Zostanie po niej supeł lub blizna i to nie jest ujma na honorze, wizerunku itp. lecz wartościowe doświadczenie, atut z jakim dalej można żyć oraz tworzyć.”
Boli…?
Tak, to bywa bolesne. Ale z cierpienia własnego i cudzego może wyniknąć wiele… jeśli człowiek przepracowuje je w sens, i nie zawiesza się na nim, to następuję poprawa świadomości i decyzyjności. A dopiero ta ostatnia prowadzi do uznania rzeczywistości, co może być rzecz jasna bolesne dla każdego z nas. Cierpienie, obok wsparcia innych i twórczości, nadaje głębszego sensu naszemu życiu i próbuje – niczym korepetytor – odwieść od konsumpcyjnej idylli, prowadzącej do edenu beztroskiego nonsensu. Innymi słowy, niemal za każdym bólem, strachem, obnażeniem – czai się: skok rozwojowy.
Jak obnażasz?
Rozmową do wnętrza. Parafrazując słowa Junga: patrzenie do wewnątrz jest trudne, bo budzi. Szukanie na zewnątrz – łatwiejsze – aż tak nie trudzi. Obnażamy sprawę analizą kwestii ukrytych i indeksem głębokich pytań. Uważną rozmową, gdzie archetypy, tzw. pierwowzory, zatem dojście do sedna sprawy, dotykają metaforycznie duszy człowieka. Rozjaśniają świadomość. To wielka wartość. Bo gdy wiemy z czym dokładnie mamy do czynienia i potrafimy to nazwać, to wtedy możemy coś skutecznie z tym zrobić. W odwrotnej sytuacji – pełna mgła i zaklinanie rzeczywistości – potrzebna jest pomoc terapeutyczna. W naszym fachu, obowiązuje zasada: nie zadawaj pytań, to nie usłyszysz kłamstw. Rozpoznawanie smug prawdy w opowieściach, w mitach, w kłamstwach maskujących, to ważna kompetencja tak pedagoga, jak lekarza, czy śledczego. Bardzo potrzebna w pracy z dziećmi, młodzieżą oraz dorosłymi.
Mentor, nauczyciel to nie kelner, który podaje to, co sobie ktoś zamówił. Taka osoba wnikliwe patrzy na karty jakimi gra klient/adept, a nie na jego przedstawienie, show…
Co musi się zdarzyć w takiej rozmowie?
Musi paść odpowiedź na pytanie: „Od czego uciekam?”
A nie: „Jakie mam wizje, marzenia”?
Mentora, pedagoga interesuje dokładnie to, co hamuje, co ciągnie w dół, co jest barierą? Czym jest balast i obciążenie? Uwolnienie tego, czyni człowieka m.in. lżejszym, szybszym ale i bardziej precyzyjnym… Drugie pytanie: czym siebie uwodzę? Czym uwodzę innych? Odpowiedzi na te pytania mogą być traumatyczne, a jednocześnie odkrywcze, ostrzące precyzje intencji człowieka. Trzeba przyjąć do wiadomości, że ktoś uwodził się do tej pory cudzymi wizjami sukcesu albo nie miał w ogóle w życiu marzeń, tylko realizował potrzeby wieku dziecięcego – bo nie zaspokojono ich w dzieciństwie… I dopiero teraz zaczyna dostrzegać, nie to co chce, ale to co jest lub niebawem – będzie mu potrzebne!
Trzeci obszar obnażenia w mentoracie to sprawy, które człowiek ukrywa przed światem lub przed samym sobą. Ukrywa je najczęściej w „rodzinno – osobistej piwniczce”. I jeżeli tam metaforycznie zajrzymy, to odkryjemy – gdzieś w kącie – taką ładną, zapomnianą walizkę. Spakowaną starannie, acz pewnie mocno zakurzoną. Zazwyczaj leży w najdalszym rogu, na najwyższej półce. Zaczynamy ją powoli odkurzać, wreszcie delikatnie otwierać. Wyciągamy jedną rzecz, potem drugą. Z reguły – opustoszenie walizki – samo w sobie wystarczy. Sprawy z przeszłości układamy jak rzeczy na półkach, aby znalazły się na właściwym miejscu. Tak rekonstruuje się bazową wartość – a jest nią tożsamość: narodowa, płciowa, rodzinna, czyli bazowe poczucie tego, kim i jaki/a jestem? Czyim jestem synem/córką? Problemy ze świadomością tego, kim jestem, skąd pochodzę, jakie mam korzenie, przekładają się na relacje, na związki, na poczucie wartości, na osobiste osiągnięcia i na… bycie osią projektu – Moje Życie. Jest takie powiedzenie: jeżeli chcesz latać wysoko, musisz mieć korzeń – w ziemi – głęboko. Warto wiedzieć kim i skąd się jest. Roślina ze słabym korzeniem, ulega już nawet lekkim wiatrom… Silne korzenie, pozwalają ugiąć się do gruntu i potem normalnie wyprostować do swojego właściwego nachylenia.
Druga rzecz to autonomia, przez właściwe decyzje. Podstawy programowe dla szkół, raczej nie przewidują nauki podejmowania decyzji, nie uczą określania własnych kryteriów, nie uczą dokonywania życiowych wyborów. Wreszcie – nie uczą odpowiedzi na to: co jest interesem moim, a co cudzym? Pozostaje kwestia domu rodzinnego, wychowania i tam niekiedy takie działania edukacyjne mają miejsce. Jak by nie było, rodzic kształtuje własnym przykładem potomstwo. Problem w tym, że przy tzw. przytłaczającym dobrobycie w domu rodzinnym, są to zazwyczaj jednostki łatwowierne, niesamodzielne i ciągle niezdecydowane. Wyznawcy szukający ideału lub kolejnego kapłana… W całym mentoracie, chodzi właśnie o uwolnienie właścicielstwa w projekcie „Moje Życie”. Co jest osią całej sprawy związanej z tożsamością i autonomią klienta/adepta.
A archetypy. W czym one pomagają?
W kształtowaniu autonomii i podejmowaniu właściwych, życiowych decyzji staramy się pracować na bardzo starych archetypach. Szereg wskazówek zawartych jest w mitach, trzeba je jednak odszyfrować. Np. archetyp żebraka jest niesłychanie silny i co ważne w postrzeganiu: fałszywie ujemny. Bo żebrak umie wyciągnąć rękę w każdej sytuacji i umie brać. On idzie jak po swoje! Natomiast na tzw. coaching trafiają najczęściej ludzie, którzy są jednokierunkowi: potrafią tylko dawać. I to jest trudna, wręcz bardzo ofiarna sytuacja. Dawcy/ratownicy to ludzie na specyficznym etapie rozwojowym życia. Są niby dojrzali, ale nie potrafią wyjść z roli dawcy. Cierpią z tego powodu, dotyczy to w większości znanych mi przypadków kobiet oraz ich synów, zdominowanych w wychowaniu prze matki. Rozdają swoją energię, uczucia, czasami pieniądze i źle się z tym czują. Ciężko się im nauczyć brania. Ich inwestycje emocjonalne, przypominają hazard i „obstawianie na chybił trafił”. W praktyce dostrzegamy, że kobietom trudniej niż mężczyznom wyjść z roli dawcy/ratownika. Mężczyzna po pewnych doświadczeniach z reguły powie, nawet przyjacielowi: „nie mam czasu”, „nie mam ochoty”. Kobieta odmawia dopiero wtedy, kiedy kogoś już nie lubi lub wręcz musi znienawidzić. A obojętnym lub zwłaszcza fałszywie dodatnim osobom (podziwiane, a toksyczne) jest w stanie wiele zaofiarować. Praca z osobami, nie umiejącymi brać, może przypominać trochę „szkołę specjalną”, gdyż ktoś kto czuje się zasadniczo przez większość życia wykorzystywany, ma nie tylko przeniesienia na osobę ją prowadzącą – pedagoga, terapeutę, lekarza lub mentora – ale wypracował sobie już mentalność krypto ofiary. Co oznacza, ni mniej nie więcej, naklejkę na czole z informacją: kopnij mnie bo i tak wykorzystają mnie inni…
Jak się nauczyć brania?
To bardzo popularne i do tego fałszywie dodatnie pytanie. Tępimy pytania, które się zaczynają od „jak”. Pytania od „jak” są pytaniami wtórnymi. To jakby wpierw chcieć strzelać, a potem ładować magazynek z nabojami… Pierwotne pytanie zaczyna się od „co?” Wypalenie osób między 40-tką a 50-tką nie polega na tym, że one nie wiedzą, jak robić karierę… One zrobiły jakąś karierę i pytają się, co dalej…? Tytuły książek, zaczynające się od słowa „jak”, z reguły wprowadzają w świat „Kisiela”, gdzie nie to, że jesteśmy w czarnej dupie stanowi tragedię, lecz fakt, że: zaczęliśmy się tam urządzać!
No to co zrobić, żeby nauczyć się brać?
O i tu mamy w zasadzie trzy ruchy. Ruch pierwszy: właściwy indeks pytań do samego siebie. Jeżeli ich nie znam, nigdy nie znajdę właściwych odpowiedzi. Tu brak pytania typu A, wyklucza zaistnienie pytania typu B oraz C. Zadawanie sobie pytań byle jakich albo takich cudzych, nieswoich, przy których nie muszę myśleć, bo mam gotowca – nie ma najmniejszego sensu. A druga ważna rzecz to ustanowienie kolejności właściwych pytań. Bo jeżeli uprzednio nie zasieje ich w swojej świadomości, to spodziewanie się regularnych plonów z „okazjonalnego hazardu” prowadzi zawsze do stanu obłędu. Trzecia rzecz to świadomość tego, czy ja wiem, co mnie czeka na końcu drogi? Podstawą jest więc jakaś kalkulacja trzy ruchy do przodu, a tu istotną podstawą jest aparat matematyczny, kształcony w szachach, warcabach, zadaniach logicznych lub Brydżu, Tysiącu. W zbyt wielu przypadkach mamy do czynienia ze „świadomościami niedoedukowanymi” matematyką, które z tego względu non stop powtarzają te same „kręgi błędów”, czemu nierzadko towarzyszy zjawisko „biasu”…
Co zrobić, żeby odnaleźć właściwe pytania?
No wrócić do trudnych rozmów z bliskimi, ze starszyzną rodzinną, albo jeśli to niemożliwe: znaleźć sobie mentora/powiernika. Kobietę lub mężczyznę, wedle uznania. W odnalezieniu właściwych pytań, może też pomóc odpowiednia literatura. To taka, z której chce się robić notatki i myśli nad nimi…
Bez mentora/powiernika sobie nie poradzimy?
Mało ludzi potrzebuje mentora. A jeszcze mniej powiernika. To niszowe role. Masa osób szuka w początkowej fazie rozwoju, tzw. zbawiciela lub doradcy. Niestety nie wszystko da się ogarnąć własnymi doświadczeniami. Od pewnego momentu życia, warto uczyć się już na cudzych doświadczeniach… Nie szukajmy mentora od razu na zewnątrz. Mentor jest substytutem rady starszych w rodzinie – babci, dziadka, rodziców, starszej cioci, wujka. Szukajmy go w miejscu pracy, a jeżeli tam nie znajdziemy, wtedy udajmy się do specjalisty, który winien być raczej w wieku 45+ i się na czymś znać. Tak konkretnie. To ważna kwestia. Otrzymuję zapytania od młodzieży jak zostać coachem, mentorem, trenerem. To są tylko role projektowe. Rzecz w tym, że są one wtórne do kwestii zawodowych. Jakie stanowią realny problem decyzyjny obecnie…
Czy jest jedno właściwe pytanie uniwersalne dla wszystkich?
Tak. I jest dobrze znane od wieków…
A brzmi ono?
„Co jest moje, a co jest obce we mnie i w moim życiu…?” – to pytanie dobrze jest zadawać sobie nawet kilka razy dziennie. Niby brzmi niewinnie, ale doprowadza do bardzo ważnych konkluzji. Prowadzi od tego, że obserwuje się czyj to jest projekt, a kończy na tym, że zadaje sobie pytanie: czy pod tym, co powstanie mogę się podpisać, czy to jest spójne ze mną? Warto tu pamiętać, że to bazowy system funkcjonowania organizmu komórkowego. Dekretuje on – jeśli jest zdrowy – komórki na: swoje i obce. Swoje hoduje i wspiera. Obce – eliminuje ze swojego podwórka. Dobrą parafrazą tego pytania jest jego skrót: czy to moja myśl i czy to naprawdę moje uczucie lub marzenie…? W różnych sytuacjach życia, możemy odkryć dzięki temu, że nader często znajdujemy się w polach oddziaływania silnych osobowości, np. energii rodziców/teściów, z którymi wchodzimy w zdominowaną emocjonalnie interakcje. Co może być powodem niejednego zatracenia się lub nawet nieustającego cierpienia w tzw. opresyjnym układzie symbiotycznym…
Jak odnaleźć dobrego specjalistę/powiernika/mentora?
Szukając właściwego mentora/powiernika, zapytam: czy ona/on się na czymś zna? Jeżeli się na czymś zna, to będzie wiedziała, że opowiadanie ludziom historii: „możesz być wszystkim, możesz być każdym i trzeba pięć razy spaść z Giewontu, by wejść na Mount Everest oraz, że trzeba mieć marzenia i jeszcze mieć otwarte serce” – mija się z celem rozwoju zupełnie. Dla świadomych uczniów, do jakich należę, to ważne kryterium użyteczności mistrza/mistrzyni. Oczywiście, to zależy od etapu w życiu – bo w tych kilku etapach życia, jakie zazwyczaj mamy – ludzie szukają różnych spraw i nie zawsze szukają siebie…. W Polsce istnieje już spora grupa coachów, funkcjonująca wokół kwestii powierzchownych/banalnych. Chodzi zazwyczaj o didaskalia, taki interfejsowy branding & lifting, co to skupia się na wizerunku, na tym, jak wyglądasz, jak się nosisz, w jaki sposób mówisz, w jaki sposób reagujesz. Czy masz poszetkę, czy masz właściwej długości spódniczkę, bo jak pokażesz kolana – to będzie lepiej (albo gorzej). Poradnictwo dotyczy więc karnawałowego przebierania się i noszenia na co dzień. Adepci tych zaklęć, wyglądają dość podobnie. „Specjaliści i ich ofiary” ślizgają się gremialnie po powierzchni spraw banalnych. Mówią: „nagraj film, ja ci powiem, czy dobrze wypadłeś”. Przypomina to pokłosie prowincjonalnej edukacji, która odbywa się w ten sposób: „pokaż mi twoje wypracowanie, ja ci powiem, jakie zrobiłeś błędy”. W efekcie tych starań, mamy przed sobą dorosłą osobę, która nie interesuje się tym, czy sprawa została wyłuszczona, czy ona w ogóle ma sens, czy jest właściwa, a przede wszystkim – gdzie jest „granica mojego interesu” w historii w jakiej biorę udział!? Tę osobę interesuje, czy dobrze wypadła… to tragedia tożsamości i autonomii sama w sobie.
Ślizganie się po banałach jest na pewnym etapie życia kojące. Niezależnie od płci. Człowiekowi warto dać przeżyć spokojnie ten etap i pobyć w tym letargu do 40-tki, a dopiero potem pozwolić np. pójść dalej/głębiej. Lub zwyczajnie zawiesić się. Co też się zdarza, bo każdy z nas ma prawo schrzanić swoje życie na własnych warunkach i po swojemu…
Czyli mentor nigdy nie głaszcze po głowie, nie nagrywa filmików?
Dla zabawy i relaksacji tak. Na poważnie – nie. Jeżeli ktoś sam nie potrafi się pogłaskać po głowie, to może nie być gotowy na mentora i co kluczowe na autonomiczne, własne decyzje. Raczej potrzebuje rodzica – sponsora, a nie mądrości dziadka, czy babci. Sesja mentoratu, czyli spotkanie z mentorem, to realna bramka kontrolna, w której spowiadasz się z pracy własnej. Co wypracowałeś, albo tylko udało ci się osiągnąć. 95 procent sukcesu klienta/adepta, to praca własna, która stanowi przestrzeń pomiędzy bramkami kontrolnymi mentoratu. Ten rodzaj pracy bywa bolesny i przynosi raczej odroczoną nagrodę. Mentor nie jest od tego, żeby poprawiać komuś samopoczucie. Jest od poprawiania ostrości świadomości, a w tym od stawiania warunków i poprawiania kryteriów w decyzjach na przyszłość.
Praca własna, to…?
To podstawa sukcesu w samorozwoju i edukacji człowieka. Bez tej umiejętności, mamy do czynienia z jednostką w regresie. Praca własna ma być wykonywana dla siebie, a nie dla mentora. I twardo się tego trzymamy. Widzimy, jak niektórzy decydenci odpadają, z procesu ponieważ dociera do nich, że nie potrafią „brać wyniku i dostać nagrody”, czyli jak widać po niektórych zawodnikach sportowych – nie idą jak po swoje. Chcą tylko sami dawać z siebie wiele i uzależnić wszystkich bliskich od tego. Poświęcać się, dawać i tylko tym karmić, upajać. Opowiadają wtedy historie o wiecznym uczeniu się i wrażliwości… Po co?
Po to, żeby móc powiedzieć zaklęcie: „wyprułem sobie wszystkie flaki, wyhodowałem sobie żylaki, nadciśnienie, cukrzycę, depresję. I teraz musicie coś ze mną zrobić. Poświęciłem się dla was.” Niczym prosiak w jajecznicy na boczku, bo kura – ona się już tylko zaangażowała!. Ofiara to za mało. To już jest „nad-super-ofiara”! Znamy to z codzienności powierniczej. Niektórzy seniorzy firm rodzinnych – oni chcą być „nad-super-ofiarą” i zbawicielem jednocześnie. Chcieliby złożyć własne życie na ołtarzu szczęścia rodziny i w ten sposób bezmyślnie odkupić, swe mocno skrywane winy sprzed lat. Wobec samego siebie, wobec własnych dzieci, ich potomków…
Skąd wiesz, że to ty masz rację?
To jest ważne pytanie. Nas jest dwóch (jak już wspomniałem pracuję w parze z Jarkiem Sikorą) i sensownie się uzupełniamy. Często pytamy o to samych siebie, czy odpowiedź pochodzi: z wsparcia innych osób, albo z wsparcia nas kiedyś przez osoby trzecie; czy może z twórczości naszej lub cudzej; a może z naszego cierpienia lub z bycia przy cierpieniu innych osób…? To ciekawe, ale sens życia, sprawy i odpowiedzi, przychodzą z tych samych obszarów: z twórczości, z wspierania, z cierpienia.
Chcemy to zawsze, sami ze sobą ustalić, bo dobrze wiemy jedno: jeżeli sprawa nie jest dla nas jasna, a klient/adept jest pogubiony lub uśpiony iluzją np. bogactwa lub związanych z tym banałów, to żaden z nas nie da mu wsparcia, no, a wszyscy dostarczymy sobie zbędnego cierpienia…
***
Klient/adept jest przedstawiony jako Czerwony Kapturek. Przychodzi do mentora na sesję z problemem (wilkiem) i uważa, że ten problem wykończy jego babcię (alter ego). Mentora doprowadza do ślubu „problemu” z „alter ego”, ku jak zwykle kompletnemu zaskoczeniu świadka tych wydarzeń…